FILM TYGODNIA: Dzieciństwo odnalezione. Recenzja filmu „Mały Książę”
Dowiedz się jak zamówić seansGrupy Wiekowe
Zagadnienia edukacyjne
Chociaż artystyczna poprzeczka postawiona przed filmową adaptacją powieści Antoine’a de Saint-Exupéry’ego została zawieszona naprawdę wysoko, w praktyce tylko potwierdza, jak ciężką pracę wykonali twórcy. Powołując do życia świat wierny oryginałowi, twórcy animowanego „Małego Księcia” nie wzbraniają się przed snuciem własnej, chwytającej za serce opowieści.
Zyskują na tym zarówno miłośnicy literatury, jak i kinomani spragnieni angażujących historii na srebrnym ekranie. A nade wszystko – młodzi widzowie, kompletujący bagaż doświadczeń wartych niesienia ich przez całe życie.
Chociaż artystyczna poprzeczka postawiona przed filmową adaptacją powieści Antoine’a de Saint-Exupéry’ego została zawieszona naprawdę wysoko, w praktyce tylko potwierdza, jak ciężką pracę wykonali twórcy. Powołując do życia świat wierny oryginałowi, twórcy animowanego „Małego Księcia” nie wzbraniają się przed snuciem własnej, chwytającej za serce opowieści.
Zyskują na tym zarówno miłośnicy literatury, jak i kinomani spragnieni angażujących historii na srebrnym ekranie. A nade wszystko – młodzi widzowie, kompletujący bagaż doświadczeń wartych niesienia ich przez całe życie.
Moc pierwowzoru
„Mały Książę” to nie literatura – to sposób na życie. Chociaż tak sformułowana myśl może wydawać się dość śmiała, w rzeczywistości świat, powołany do życia wrażliwością i wyobraźnią Antoine’a de Saint-Exupéry’ego, pasuje do niej jak żaden inny. Począwszy od 1943 roku, to unikalne połączenie fabularnej prostoty, emocjonalnej siły fikcji oraz wielowarstwowej rozprawy filozoficznej, intryguje całe pokolenia czytelników, traktujących tytułowego chłopca jako wymarzonego przyjaciela lub wzór do naśladowania.
Nic dziwnego więc, że wartości, zasiane lekturą „Małego Księcia” w młodym czytelniku, pozostają z nim również po wkroczeniu w tak zwany stateczny wiek. Ostatecznie to nie dzieci, lecz doświadczeni wiekiem ludzie chrzczą odkrywane planetoidy imieniem „2578 Saint-Exupéry”, ustanawiają nagrody literackie imienia Małego Księcia oraz poświęcają mu ulice. Podobnie zresztą możemy odnieść się do licznych tłumaczeń, przybliżających perypetie głównego bohatera i Róży w trzystu językach (od koreańskiego do poznańskiej gwary). Patrząc na rzecz z nieco idealistycznego punktu widzenia, łatwo w podobnych przedsięwzięciach odkryć dowód szczególnej wdzięczności wobec pisarza, który pozwolił wielu dorosłym zachować w sobie wewnętrzne dziecko.
Potencjał adaptacji
Wszystko, co mógłbym napisać o kulturowej randze książki dowodzi, że artystyczna poprzeczka została zawieszona przed twórcami animowanego „Małego Księcia” naprawdę wysoko. Rzecz dotyczy nie tylko poszanowania literackiego pierwowzoru, ale również odnalezienia się wśród pozostałych filmowych adaptacji, realizowanych od lat 60. XX wieku. Jak zachować głębię oryginału, nie popadając w banał? Czy da się opowiedzieć nową historię, nie tracąc łączności z twórczością autora? A nade wszystko – jak znaleźć wizualny język z młodym widzem, przyzwyczajonym do estetyki uprawianej przez studia pokroju Dreamworks i Pixar? Odpowiedzią na te pytania okazał się dla studia Paramount swoisty kolaż, wiążący dwie równorzędne płaszczyzny fabularne oraz powiązane z nimi odmienne stylistyki (animację komputerową oraz poklatkową). W efekcie „Mały Książę” w interpretacji Marka Osborne’a stanowi zaskakująco świeży, wrażliwy i odważny jednocześnie, mariaż klasyki i nowoczesności.
Skarby szkatułkowej narracji
Czym jest wspomniana „nowoczesność”? Przede wszystkim wątkiem, który stanowi owoc pracy scenarzystów Ireny Brignull oraz Boba Persichettiego. Historia Dziewczynki, przenoszącej się wraz z Matką do nowego domu w poszukiwaniu lepszego życia (utożsamianego z nauką w prestiżowej szkole oraz korporacyjną karierą), stanowi element nieobecny w twórczości francuskiego pisarza. Podobnie jest z wątkiem starego ekscentryka, marzącego – ku utrapieniu sąsiadów – o zbudowaniu własnego samolotu. Łącznikiem pomiędzy tymi dwoma światami stanie się nie tylko przyjaźń powstała pomiędzy starcem a Dziewczynką, ale również wspólne poszukiwanie utraconego dzieciństwa poprzez poznawanie fabuły książki Antoine’a de Saint-Exupéry’ego.
Opierając się na założeniach narracji szkatułkowej, skrywającej jedną opowieść w drugiej, twórcy umiejętnie odnoszą się do filozoficznego bogactwa „Małego Księcia”. Emocjonalne zaangażowanie w perypetie głównej bohaterki – dotykanej problemami młodzieńczego wyścigu szczurów, samotnością w tłumie oraz pragnieniem nawiązania głębszego kontaktu z rodzicem – nie przekreślają refleksji nad wydźwiękiem klasycznej opowieści o miłości Róży i Małego Księcia (reprezentowanej zresztą przez wysmakowaną wizualnie animację). Co więcej, wznosząc do niej pokoleniowe uwspółcześnienie, czynią z niej interesujący punkt odniesienia do oryginału (przydatnego np. przy zestawianiu wzajemnych wpływów literatury i kinematografii).
W świecie Małego Księcia
To właśnie wierność wspólnym wartościom sprawia, że filmowy świat „Małego Księcia” pozbawiony jest fabularnych szwów, rzucających się w oczy u co uważniejszego odbiorcy. Odkrywając i kompletując kolejne kartki z dzieła Antoine’a de Saint-Exupéry’ego (opatrzonego, podobnie jak sceny z Małym Księciem, wizualnością rodem z autorskich ilustracji), odtwarzamy nie tylko pierwotny akt czytania książki (opowieść za opowieścią, kartka za kartką), ale również odbywamy na wskroś filmową, pasjonującą podróż. Droga przemiany, wyznaczana przez odkrywanie znaczenia przypowieści o roli przyjaźni, miłości, zachwycie nad światem oraz pułapek pustego konsumpcjonizmu, wiedzie przez autentyczne przeżycia widza: od rozbawienia subtelnymi żartami, poprzez ekscytację perypetiami bohaterów, aż po nostalgiczne wzruszenie. Dzięki temu historia Małego Księcia, Róży i Lisa, osadzona na tyle rodzinnych i międzyludzkich relacji, jeszcze nigdy nie była tak bliska tej rzeczywistości, w której wartości są najpotrzebniejsze.
„Mały Książę” w reżyserskiej interpretacji Marka Osbourne’a stanowi więc nie tylko ważny tytuł współczesnej animacji, ale również – nie boję się użyć tego stwierdzenia – przykład adaptacji, która nie obawia się poszukiwać w literaturze pierwotnej ponadczasowości. Przykłady takich filmów jak „Krzysiu, gdzie jesteś?”, hołdujących w podobnym, stylistycznym wymiarze przywiązaniu do oryginału (pisałem o tym więcej w recenzji obrazu Marca Forstera) pozwala zresztą wierzyć, że taka strategia twórcza stanie się ważnym nurtem ekranizacji literatury dziecięcej. Zyskać na tym mogą zarówno miłośnicy literatury, jak i widzowie spragnieni angażujących historii na srebrnym ekranie. A nade wszystko – młodzi widzowie, kompletujący bagaż doświadczeń wartych niesienia ich przez całe życie.
Marcin Pigulak